poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Hańcza, Rower, Historia i Wigry



W planie  miałem  kolejny wyjazd, lecz tym razem  kierować się miałem nad  najgłębsze Polskie jezioro-  Hańcza.  Termin  ustaliłem z góry na  pewny kwietniowy weekend.  Rzuciłem  hasło  na grupie „wyjazdy rowerowe” na  fejsbooku.  Odzew  znikomy.  Niestety   jednym nie pasuje termin, innym nie pasuje pogoda. Na szczęście  moi znajomi – Daniel z Elą wyrazili   chęć  takiego wypadu.
W moją hondę ciężko będzie się zmieścić we  3 z  3 rowerami i bagażami (mimo że raz udało mi się tak zapakować  nad Wigry).   Pożyczyłem więc  firmowego  „sprintowego”  busa na ten week.
Rozwiązanie bardzo wygodne, bo  na pace mieszczą się rowery,  masa bagażu  a i przekimać się spokojnie można bez rozkładania namiotu. Do tego z przodu   3 miejsca czyli  - IDEALNIE!
Cały tydzień myślałem o wyjeździe.  Obserwowałem pogodę,  wędrowałem  po forach,  stronach w poszukiwaniu  najciekawszych  miejsc do odwiedzenia.  
W końcu  ustaliłem  dość ciekawą trasę, która połączyć ma  najciekawsze miejsca, czyli – trudny technicznie singletrack nad wschodnim brzegiem jeziora, góry sudawskie, cmentarze wojenne przy Wiżajnach,   wschodnie kresy Puszczy Rominckiej.
Wyjazd  miał połączyć  kilka  rzeczy- rowery, historię, piękne widoki i ciekawe miejsca.
Na dzień przed wyjazdem  synoptycy  zapowiadają   bardzo ładną pogodę w weekend.  Z serca spada mi kamień. 
Gdy nadeszła sobota  po prostu nosiło mnie w pracy. Gdybym tylko mógł, to  od razu   poleciał bym na północ!   Po pracy  jednak muszę jeszcze  jechać  do klienta z  rowerami,  bo  pewnemu koledze nie chciało się  ich zawieźć  i .... ehhh szkoda gadać. Trudno!    Z półtoragodzinnym opóźnieniem  wpadam  do  domu.  Ogarniam wszystko co potrzebne,  do busa ładuje  duży materac z łóżka, treka, śpiwory, karimatę, kuchenkę gazową,  mały grill   i  pędzę  do  Studzianek  po Daniela i Elę.
Zapakowaliśmy się  bez problemu.  W końcu  nastąpiło  magiczne odpalenie silnika,  włączenie radia  i  w blasku  popołudniowego  słońca  ruszyliśmy  podekscytowani  na  trasę.
W drodze do  Augustowa, gdzie mieliśmy  doposażyć się w spożywkę  wspominaliśmy  poprzednie wyjazdy.  
W Augustowie  wstąpiliśmy do  dużego marketu.  Tam  nabyliśmy  jedzonko na grilla,  piwerko  i tam też znalazłem kubek, którego  długo poszukiwałem.   Duży-  750ml  KUBAS !  Na   ogromną herbatę   lub  kawusię! 
Przy kasie  dorwaliśmy się  do  dziwnych, gumowych  „gryzaków” dla  psów w kształcie  kurczaka, dinozaura, świni.  Śmiechom  nie było końca, bo  dźwięki które wydawały  rozbawiły nas do łez.  Po powrocie do kolejki przy kasie  trochę ludzie się na nas dziwnie patrzyli, ale co tam :D
Dalej  ruszamy  w stronę Suwałk.  Troszkę  zaczyna się ściemniać.
W  Jeleniewie odbijamy  w lewo  do  Błaskowizny, bo tam  mieliśmy nocować.
Tuz za Jeleniewiem  zaczynają się  widoki  do których  tęskniłem.  Mazury  Garbate  w pełnej okazałości!
Przed  autem przeleciała  nam  piękna  sowa,  następnie przebiegł  lisek. 
Dotarliśmy  w końcu na zaplanowany i  poznany przeze mnie  już parking  nad samym jeziorem. Całkiem dobra  baza na nocleg, ponieważ    kosze, jest przebieralnia,  są stoły  z dachem,  pomost.    Jednak  dochodzimy do wniosku, że  lepiej  ciut  dalej od cywilizacji się zaszyć, ze względu na  wartość rowerów.
Od razu do głowy przyszła  mi miejscówka, na której  miałem okazję nocować   w  poprzednim sezonie.   Małe pole biwakowe  poza  wioską. Osłonięte  drzewami i górkami  od  3 stron.  Dobre dojście  do jeziora. Bezpiecznie przede  Wszystkim !
Lecimy zatem pokonując  po drodze  spore podjazdy  i  jadąc  droga   przez  niemal środek bagna docieramy na miejsce.  Daniel z Elą  są zachwyceni,  a ja  cieszę się, że znów  tu jestem.
Wcześniej opowiedziałem  im  nasze przygody  z  panem właścicielem tego pola.   Właściciel pojawia się na swoim motorze marki „Junak”  po  paru minutach.    Nie  poznał mnie z pewnością... Nie miałem brody wcześniej:D
Porozmawialiśmy  trochę,  rozpaliliśmy grilla, ognisko,  wypiliśmy trochę   domowego alkoholu.  Właściciel  pojechał do domu, a my przyczepiliśmy  bezpiecznie  rowery do drzewa.

W blasku  ogniska  siedzieliśmy  parę godzin.    W końcu  pościeliliśmy   na pace  łoże   składające się  z materaca i  karimat  i  położyliśmy się spać.

Ranek przywitał  Nas  niezbyt  dobrze.   Zbudził  nas  padający  deszcz, który po chwili  przeistoczył się w  grad...    Wiatr także  dmuchał   bardzo mocno.    Byłem zły  i w szoku, że   nie przewidzieli czegoś takiego  w prognozach pogody.
Przeczekaliśmy opady  i  dowiedzieliśmy się  przez telefon od znajomego, że  ma się ponoć rozpogodzić. 

Zebraliśmy manatki  i  przejechaliśmy  na parking, gdzie znajdowały się  wiaty.    Po chwili namysłu  doszliśmy do wniosku, że śniadanie  będziemy jednak jeść  w blisko położonym przystanku autobusowym.   Miejsce  to było o tyle lepsze od  wiat, ponieważ  nie wiało. 
3 ściany  dawały  ogromny komfort.   Rozpaliliśmy kuchenkę,  zaparzyliśmy  herbatę i kawę,  następnie na patelnię wrzuciliśmy  kiełbaskę i jajka.    Śniadanie Mistrzów!   Naszym  kompanem do jedzenia  stał się  mały  kundel, który   przekomicznie  prosił  o  żarcie.

Na niebie   zaczęło się rozpogadzać zgodnie z planem.   Wiatr także   delikatnie  osłabł. To dawało nadzieję, że   będzie nam dane wyruszyć  chociaż w część  trasy jaką   mieliśmy w planie przejechać.
Przebraliśmy się,  uzbroiliśmy rowery  i  wyruszyliśmy  wschodnim brzegiem  Hańczy.
Znajduje się tam  wspaniały singletrack.  Jest  on  raczej trudny technicznie.  Dużo kamieni,  korzeni, wymyć, trochę błota,  górek i zjazdów.  Wszystko  to  nad samym brzegiem jeziora. Momentami  dość wysoko nad taflą  wody.   Trzeba   dość mocno uważać, by nie polecieć przez kierownicę, albo nie  spaść  z roweru.
Ten odcinek oczywiście   dał  nam  najwięcej frajdy.   Dojechaliśmy do północnego  brzegu, gdzie  zwiedziliśmy  ruiny  starego  dworu „Hańcza”.  Następnie asfaltową drogą   kierowaliśmy się   w stronę wsi  Kłajpeda.   Znajduje się tam  malutki, ale bardzo  klimatyczny, stary cmentarz.
Dalej kierowaliśmy się   pofałdowanymi szutrami  w stronę  Smolnik.  
Mijaliśmy po drodze wiele starych, zniszczonych   domostw.   Cały czas zachwycała nas też  rzeźba terenu.   W  pewnym momencie  parę kilometrów przed Smolnikami  po lewej stronie  spostrzegliśmy   spory i stromy podjazd.   Postanowiliśmy   wdrapać się na  górę.   
Dotarłem tam pierwszy.  Obróciłem się i   zmarłem.   Tak pięknego  widoku  dawno  na żywo nie widziałem.   Usiadłem na prowizorycznej ławeczce  i    bez żadnego słowa  czekałem  na Elę i Daniela, którzy po chwili  dołączyli do mnie.
Był to  chyba najwyższy punkt w okolicy. Widok  na wiele  kilometrów   w każdą stronę.  Widok na jeziora, lasy,  góry w oddali. W dole zaś  malutkie domki w Smolnikach.
Zrobiliśmy małą sesję   zdjęciową  i postanowiliśmy  zjechać  z góry na rowerach.  Momentami dość stromo było, lecz  dałem radę .  Ostatnie   doskonalenie   technik zjazdowych  na  rowerze typu  „full” jednak  sporo  dało. Szczególnie pewności  siebie i techniki.
 W Smolnikach  odbiliśmy  w  jakąś niemal zapomnianą   drogę.   Bardzo pofałdowany teren  coraz bardziej dawał się we znaki.  Podjazd  za podjazdem. A  wiatr wcale nie pomagał. Wiał  coraz mocniej i mocniej.
Momentami  zjeżdżając  z górek  trzeba było solidnie  cisnąć  w pedały, by nie zatrzymać się.
W końcu  na około 6 km przed  miejscem startu  do podjechania została  spora góra. Daniel z Elą  twardo podjechali,  ja niestety w połowie  odpadłem.    Czasem  człowieka odcina :)
W końcu  dojechaliśmy  do  busa.  
Górki było już trochę czuć w nogach.   Doszliśmy do wniosku, że  dość  późna już godzina i zamiast  lecieć  na północ   pod Wiżajny skierujemy się  nad  Wigry.   Tam  odpoczniemy, rozpalimy grilla i  posłuchamy legendarnej  Wigierskiej ciszy.
Załadowaliśmy się w busa i ruszyliśmy w stronę  Bryzgiela.
Niestety  o tej porze roku nasza  ulubiona miejscówka do odpoczynku i jedzenia-  czyli   zajazd „Wigraszek” nie był jeszcze czynny.  Postanowiliśmy  zatrzymać się  przy wieży widokowej i  przy porcie jachtowym  w okolicach „pował”.   Po drodze jednak chcieliśmy  odwiedzić   jakieś miejsce pamięci, by  zapalić  zakupione  wcześniej w sklepie znicze.
Taka  drobna rzecz, lecz mało kto  coś takiego robi, a  o historii  Naszego  kraju  a szczególnie  Naszych okolic  należy pamiętać.    Znaleźliśmy zatem   głęboko w lesie  pomnik tuż nad  jeziorem Blizno.  
Poświęcony był  "Romanowi" - Julianowi Wierzbickiemu.   Stał  kilkanaście metrów  w głąb  pięknej alejki odchodzącej od szutrowej, leśnej drogi.   Przeczytaliśmy tablicę, zapaliliśmy parę zniczy  i wyruszyliśmy w dalszą  drogę.
Nad brzegiem Wigier postanowiliśmy rozpalić  grilla w przystani tuż obok wieży widokowej.  Grill, Wigierska cisza,  imponujący śpiew  przeróżnych ptaków i nasze rozmowy  trwały  do  późnego wieczora.
Z  westchnieniem  musieliśmy jednak  zakończyć  odpoczynek  i  wrócić  do domu.













Wyjazd zaliczam do  mega udanych. Może nie udało się zrealizować planu w 100%, ale  to  co  wyszło    i tak   bardzo nas  satysfakcjonowało.  Odwiedziliśmy 2  świetne jeziora,  poznaliśmy  wiele  nowych miejsc, gdzie  z pewnością  jeszcze wrócimy na  2 kółkach, napatrzeliśmy się na widoki,  odpoczęliśmy psychicznie od  codzienności...   Oby jak najwięcej  takich wyjazdów !