W planie miałem
kolejny wyjazd, lecz tym razem
kierować się miałem nad
najgłębsze Polskie jezioro-
Hańcza. Termin ustaliłem z góry na pewny kwietniowy weekend. Rzuciłem
hasło na grupie „wyjazdy
rowerowe” na fejsbooku. Odzew
znikomy. Niestety jednym nie pasuje termin, innym nie pasuje
pogoda. Na szczęście moi znajomi –
Daniel z Elą wyrazili chęć takiego wypadu.
W moją hondę
ciężko będzie się zmieścić we 3 z 3 rowerami i bagażami (mimo że raz udało mi
się tak zapakować nad Wigry). Pożyczyłem więc firmowego
„sprintowego” busa na ten week.
Rozwiązanie
bardzo wygodne, bo na pace mieszczą się
rowery, masa bagażu a i przekimać się spokojnie można bez
rozkładania namiotu. Do tego z przodu 3
miejsca czyli - IDEALNIE!
Cały tydzień myślałem
o wyjeździe. Obserwowałem pogodę, wędrowałem
po forach, stronach w
poszukiwaniu najciekawszych miejsc do odwiedzenia.
W końcu ustaliłem
dość ciekawą trasę, która połączyć ma
najciekawsze miejsca, czyli – trudny technicznie singletrack nad
wschodnim brzegiem jeziora, góry sudawskie, cmentarze wojenne przy
Wiżajnach, wschodnie kresy Puszczy
Rominckiej.
Wyjazd miał połączyć
kilka rzeczy- rowery, historię,
piękne widoki i ciekawe miejsca.
Na dzień przed
wyjazdem synoptycy zapowiadają bardzo ładną pogodę w weekend. Z serca spada mi kamień.
Gdy nadeszła
sobota po prostu nosiło mnie w pracy.
Gdybym tylko mógł, to od razu poleciał bym na północ! Po pracy
jednak muszę jeszcze jechać do klienta z
rowerami, bo pewnemu koledze nie chciało się ich zawieźć
i .... ehhh szkoda gadać. Trudno!
Z półtoragodzinnym opóźnieniem
wpadam do domu.
Ogarniam wszystko co potrzebne,
do busa ładuje duży materac z
łóżka, treka, śpiwory, karimatę, kuchenkę gazową, mały grill
i pędzę do
Studzianek po Daniela i Elę.
Zapakowaliśmy
się bez problemu. W końcu
nastąpiło magiczne odpalenie
silnika, włączenie radia i w
blasku popołudniowego słońca
ruszyliśmy podekscytowani na
trasę.
W drodze do Augustowa, gdzie mieliśmy doposażyć się w spożywkę wspominaliśmy
poprzednie wyjazdy.
W Augustowie wstąpiliśmy do dużego marketu. Tam
nabyliśmy jedzonko na
grilla, piwerko i tam też znalazłem kubek, którego długo poszukiwałem. Duży-
750ml KUBAS ! Na
ogromną herbatę lub kawusię!
Przy kasie dorwaliśmy się do
dziwnych, gumowych „gryzaków”
dla psów w kształcie kurczaka, dinozaura, świni. Śmiechom
nie było końca, bo dźwięki które
wydawały rozbawiły nas do łez. Po powrocie do kolejki przy kasie trochę ludzie się na nas dziwnie patrzyli,
ale co tam :D
W Jeleniewie odbijamy w lewo
do Błaskowizny, bo tam mieliśmy nocować.
Tuz za
Jeleniewiem zaczynają się widoki
do których tęskniłem. Mazury
Garbate w pełnej okazałości!
Przed autem przeleciała nam
piękna sowa, następnie przebiegł lisek.
Dotarliśmy w końcu na zaplanowany i poznany przeze mnie już parking
nad samym jeziorem. Całkiem dobra
baza na nocleg, ponieważ są kosze, jest przebieralnia, są stoły
z dachem, pomost. Jednak
dochodzimy do wniosku, że
lepiej ciut dalej od cywilizacji się zaszyć, ze względu
na wartość rowerów.
Od razu do głowy
przyszła mi miejscówka, na której miałem okazję nocować w
poprzednim sezonie. Małe pole
biwakowe poza wioską. Osłonięte drzewami i górkami od 3
stron. Dobre dojście do jeziora. Bezpiecznie przede Wszystkim !
Lecimy zatem
pokonując po drodze spore podjazdy i
jadąc droga przez
niemal środek bagna docieramy na miejsce. Daniel z Elą
są zachwyceni, a ja cieszę się, że znów tu jestem.
Wcześniej
opowiedziałem im nasze przygody z
panem właścicielem tego pola.
Właściciel pojawia się na swoim motorze marki „Junak” po
paru minutach. Nie poznał mnie z pewnością... Nie miałem brody
wcześniej:D
Porozmawialiśmy trochę,
rozpaliliśmy grilla, ognisko,
wypiliśmy trochę domowego
alkoholu. Właściciel pojechał do domu, a my przyczepiliśmy bezpiecznie
rowery do drzewa.
W blasku ogniska
siedzieliśmy parę godzin. W końcu
pościeliliśmy na pace łoże
składające się z materaca i karimat
i położyliśmy się spać.
Ranek
przywitał Nas niezbyt
dobrze. Zbudził nas
padający deszcz, który po
chwili przeistoczył się w grad...
Wiatr także dmuchał bardzo mocno. Byłem zły
i w szoku, że nie przewidzieli
czegoś takiego w prognozach pogody.
Przeczekaliśmy
opady i
dowiedzieliśmy się przez telefon
od znajomego, że ma się ponoć
rozpogodzić.
Zebraliśmy
manatki i przejechaliśmy na parking, gdzie znajdowały się wiaty.
Po chwili namysłu doszliśmy do
wniosku, że śniadanie będziemy jednak
jeść w blisko położonym przystanku
autobusowym. Miejsce to było o tyle lepsze od wiat, ponieważ nie wiało.
3 ściany dawały ogromny komfort. Rozpaliliśmy kuchenkę, zaparzyliśmy herbatę i kawę, następnie na patelnię wrzuciliśmy kiełbaskę i jajka. Śniadanie Mistrzów! Naszym kompanem do jedzenia stał się mały kundel, który przekomicznie prosił o żarcie.
3 ściany dawały ogromny komfort. Rozpaliliśmy kuchenkę, zaparzyliśmy herbatę i kawę, następnie na patelnię wrzuciliśmy kiełbaskę i jajka. Śniadanie Mistrzów! Naszym kompanem do jedzenia stał się mały kundel, który przekomicznie prosił o żarcie.
Na niebie zaczęło się rozpogadzać zgodnie z planem. Wiatr także
delikatnie osłabł. To dawało
nadzieję, że będzie nam dane
wyruszyć chociaż w część trasy jaką
mieliśmy w planie przejechać.
Przebraliśmy
się, uzbroiliśmy rowery i
wyruszyliśmy wschodnim brzegiem Hańczy.
Znajduje się
tam wspaniały singletrack. Jest
on raczej trudny technicznie. Dużo kamieni,
korzeni, wymyć, trochę błota,
górek i zjazdów. Wszystko to nad
samym brzegiem jeziora. Momentami dość
wysoko nad taflą wody. Trzeba
dość mocno uważać, by nie polecieć przez kierownicę, albo nie spaść z
roweru.
Ten odcinek
oczywiście dał nam
najwięcej frajdy. Dojechaliśmy
do północnego brzegu, gdzie zwiedziliśmy
ruiny starego dworu „Hańcza”. Następnie asfaltową drogą kierowaliśmy się w stronę wsi
Kłajpeda. Znajduje się tam malutki, ale bardzo klimatyczny, stary cmentarz.
Mijaliśmy po
drodze wiele starych, zniszczonych
domostw. Cały czas zachwycała
nas też rzeźba terenu. W
pewnym momencie parę kilometrów
przed Smolnikami po lewej stronie spostrzegliśmy spory i stromy podjazd. Postanowiliśmy wdrapać się na górę.
Dotarłem tam
pierwszy. Obróciłem się i zmarłem.
Tak pięknego widoku dawno
na żywo nie widziałem. Usiadłem
na prowizorycznej ławeczce i bez żadnego słowa czekałem
na Elę i Daniela, którzy po chwili
dołączyli do mnie.
Był to chyba najwyższy punkt w okolicy. Widok na wiele
kilometrów w każdą stronę. Widok na jeziora, lasy, góry w oddali. W dole zaś malutkie domki w Smolnikach.
Zrobiliśmy małą
sesję zdjęciową i postanowiliśmy zjechać
z góry na rowerach. Momentami
dość stromo było, lecz dałem radę . Ostatnie
doskonalenie technik
zjazdowych na rowerze typu
„full” jednak sporo dało. Szczególnie pewności siebie i techniki.
W Smolnikach
odbiliśmy w jakąś niemal zapomnianą drogę.
Bardzo pofałdowany teren coraz
bardziej dawał się we znaki.
Podjazd za podjazdem. A wiatr wcale nie pomagał. Wiał coraz mocniej i mocniej.
Momentami zjeżdżając
z górek trzeba było solidnie cisnąć
w pedały, by nie zatrzymać się.
W końcu na około 6 km przed miejscem startu do podjechania została spora góra. Daniel z Elą twardo podjechali, ja niestety w połowie odpadłem.
Czasem człowieka odcina :)
W końcu dojechaliśmy
do busa.
Górki było już
trochę czuć w nogach. Doszliśmy do
wniosku, że dość późna już godzina i zamiast lecieć
na północ pod Wiżajny skierujemy
się nad
Wigry. Tam odpoczniemy, rozpalimy grilla i posłuchamy legendarnej Wigierskiej ciszy.
Załadowaliśmy się
w busa i ruszyliśmy w stronę Bryzgiela.
Niestety o tej porze roku nasza ulubiona miejscówka do odpoczynku i
jedzenia- czyli zajazd „Wigraszek” nie był jeszcze
czynny. Postanowiliśmy zatrzymać się
przy wieży widokowej i przy porcie
jachtowym w okolicach „pował”. Po drodze jednak chcieliśmy odwiedzić
jakieś miejsce pamięci, by
zapalić zakupione wcześniej w sklepie znicze.
Taka drobna rzecz, lecz mało kto coś takiego robi, a o historii
Naszego kraju a szczególnie Naszych okolic
należy pamiętać. Znaleźliśmy
zatem głęboko w lesie pomnik tuż nad jeziorem Blizno.
Poświęcony
był "Romanowi" - Julianowi
Wierzbickiemu. Stał kilkanaście metrów w głąb
pięknej alejki odchodzącej od szutrowej, leśnej drogi. Przeczytaliśmy tablicę, zapaliliśmy parę
zniczy i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Nad brzegiem
Wigier postanowiliśmy rozpalić grilla w
przystani tuż obok wieży widokowej.
Grill, Wigierska cisza,
imponujący śpiew przeróżnych
ptaków i nasze rozmowy trwały do
późnego wieczora.
Z westchnieniem
musieliśmy jednak zakończyć odpoczynek
i wrócić do domu.
Wyjazd zaliczam
do mega udanych. Może nie udało się
zrealizować planu w 100%, ale to co
wyszło i tak bardzo nas
satysfakcjonowało. Odwiedziliśmy
2 świetne jeziora, poznaliśmy
wiele nowych miejsc, gdzie z pewnością
jeszcze wrócimy na 2 kółkach,
napatrzeliśmy się na widoki,
odpoczęliśmy psychicznie od
codzienności... Oby jak
najwięcej takich wyjazdów !