niedziela, 6 września 2015

Bieszczadzki Urlop 2015- CZĘŚĆ II - CISNA I OKOLICE





Jadąc w kierunku Cisnej można było dostrzec, że te prawidłowe Bieszczady dopiero się zaczynają. Jeszcze bardziej kręte drogi, jeszcze wyższe podjazdy, węższa droga i wszędzie zielone i gęste lasy. Szczyty stawały się coraz wyższe i wyższe.
Dojazd pod Hon
W końcu dotarliśmy na miejsce. Chwila niepewności spowodowana poszukiwaniem naszej Bacówki pod Honem i byliśmy już praktycznie na miejscu.
Długi, asfaltowy podjazd przeistoczył się w dość stromą i szutrową drogę z kamieniami wielkości pięści. Do podjechania Łukasz potrzebował 2/3 prób. Ledwo, ledwo ale w końcu się udało. Zaparkowaliśmy na trawce pod Bacówką. Pierwsze wrażenie było niesamowite.
Przed wejściem na ławeczce siedział facet. Broda, kapelusz i dość specyficzny ubiór… Zapytaliśmy „gdzie można by się zameldować ?” na co ów tajemniczy facet z uśmiechem na ustach i ogromnym spokojem w głosie odpowiedział „spokojnie. Tam w okienku potem pojawi się Pani i u Niej można będzie a tymczasem rozkładajcie się gdzie Wam się podoba”.
Tak też zrobiliśmy. Znaleźliśmy fajne miejsce do rozłożenia namiotu. Otworzyliśmy piwka i siedzieliśmy przy stołach na świeżym powietrzu z Michałem i Tamarą.
Wieczorem postanowiliśmy rozpalić ognisko. Miejsce było przygotowane, także narąbałem trochę drewna i po chwili ognisko przyjemnie skwierczało. Początkowo siedzieliśmy sami, jednak z narastającym mrokiem pojawił się długowłosy mężczyzna i grzecznie zapytał czy może dosiąść się do ognia. Oczywiście zgodziliśmy się i tak oto poznaliśmy Szymona.
Podlaska Nalewka vs. Śląskie Wino


Szymon pochodził ze śląska, gdzie pracuje jako listonosz. Gadka się rozkręciła i po chwili przeszliśmy do degustacji mocniejszych trunków.
Jak zawsze miałem ze sobą moje „gambolówki”, czyli nalewki na spirytusie. Szymon poczęstował Nas winem śliwkowym, które bardzo mi posmakowało.
Gdy atmosfera przy ognisku była już bardzo luźna podszedł do Nas facet, który przywitał Nas wcześniej przy drzwiach bacówki. Dosiadł się do rozbawionego już towarzystwa i tak też poznaliśmy Wojtka.

Osobowość bardzo specyficzna i bardzo pozytywna. Byliśmy pewni, że to miejscowy człowiek, ale mocno się myliliśmy, gdyż Wojtek przyjechał z Warszawy. Bardzo szybko znalazłem z Nim wspólny język, bo ludzi interesujących się rowerami lubię i mogę godzinami gadać o dwóch kółkach.
Mijały godziny na przesympatycznych rozmowach i w końcu czas nadszedł na spanie. Tego dnia było tak dużo ciekawych rzeczy, że ciężko było zasnąć z setkami wspomnień w głowie.

Następny dzień przywitał Nas pięknym słoneczkiem. W planie było zjeść śniadanie i lecieć na rower. Michał namierzył ciekawą trasę i mieliśmy lecieć wedle zasłyszanych podpowiedzi. Gdy ubieraliśmy się na rower przyszedł do Nas Wojtek, by zobaczyć Nasze maszyny. Pogadaliśmy chwilkę, wymieniliśmy się kontaktami i wyruszyliśmy w dół i następnie na wytyczoną trasę.
Z Cisnej polecieliśmy wzdłuż torowiska i odbiliśmy w ładny szuterek w kierunku „Krzywe”. Niemal 20 km ciągle pod górę jednak nigdzie nam się nie śpieszyło i wjeżdżaliśmy bez większej spinki. Co chwilę po lewej stronie pojawiały się coraz to piękniejsze widoki.
W końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga się skończyła. Obok byli jednak drwale. Podeszliśmy do nich i zapytaliśmy jak dotrzeć do szlaku granicznego.
Jeden z nich uprzejmie poinformował Nas, że dalej nie przejedziemy bo nie ma drogi. Do wyboru mieliśmy około 15 minut marszu pod górę przez gęsty las bez żadnej ścieżki, bądź wspinać się świeżo wykarczowanym traktem, który powstał po przejechaniu ciężkiego sprzętu.
Postanowiliśmy zatem wpierw odpocząć przy pobliskim strumyku, który ledwo co kilkanaście metrów wyżej wypływał z pod ziemi. Zjedliśmy kanapki, napiliśmy się wody z potoku i postanowiliśmy wyruszyć wcześniej wspomnianym traktem.
i tak pare km  pod górę...

To były najgorsze 2/3 km jakie kiedykolwiek przeszedłem. Nie dość, że miałem zupełnie nie odpowiednie buty do chodzenia, bo moje spd’ki były stricte szosowe, to teren był ciężki i trzeba było targać rower.

Niestety nie skręciliśmy wcześniej na czerwony szlak i dlatego ta wspinaczka dawała się we znaki jeszcze bardziej. Gdy w końcu doszliśmy na szczyt Okrąglika i naszym oczom pokazał się przepiękny single track to cała złość i zmęczenie uleciały gdzieś daleko…
Wąska ścieżka, drzewa, korzenie, kamienie cieszyły jak nigdy. Teraz dopiero poczułem, że mój rower „górski” jest we właściwym miejscu. Dalej było tylko lepiej. Kamienie sprawiały, że trzeba było bardzo mocno pracować nogami i rękami by nie tracić przyczepności i nie polecieć na twarz albo wypaść z trasy. Lecieliśmy już czerwonym szlakiem w stronę Cisnej. Ten odcinek spodobał mi się najbardziej.
Dobra technika jazdy jest tutaj mile widziana. Można mieć super silne nogi i super wytrzymałość, ale jak się nie potrafi odpowiednio dociążyć roweru, puścić hamulce w odpowiednim momencie lub jak się nie ma jaj żeby przelatywać kamienie wielkości głowy to odcinek ten będzie męczarnią.
Jeżeli jednak posiadamy choć odrobinę skilla, jaj i oleju w głowie to będziemy jechać 10 km z bananem na gębie od ucha do ucha.
Im bliżej Cisnej tym więcej turystów spotykaliśmy. Wszyscy serdecznie się witali i ustępowali miejsca rowerom na wąskim szlaku. Jakaś grupa turystów z którymi chwilę pogadaliśmy ostrzegała Nas przed czekającym na Nas baaardzo długim i bardzo stromym zjeździe, ale przyjęliśmy tę informację z radością :D

Dotarliśmy w końcu do miejsca w którym teren się załamuje i czeka na Nas 6 km zjazd na którym stromizna dochodzi do 43’. Momentami trzeba było naprawdę mocno się zapierać i szorować pupą po tylnym kole żeby nie polecieć przez kierownicę. Dość twarde podłoże, mnóstwo drzew, uskoki, korzenie nie pozwalały puścić hamulców na dłużej niż parę sekund. Smród palonej tarczy poczułem dopiero na dole. Tarcze były dosłownie czerwone ale moja radość dawno nie była tak szczera i głęboka. Łukasz w swoim rowerze hamulce po prostu zajeździł i skończyły mu się na jednym zjeździe klocki.
Tutaj cenna rada dla rowerzystów- zawsze zabierajcie jak My kilka kompletów klocków hamulcowych na zapas w góry.








Na dole czekał na nas zimny potok. Niemal bez gadania zrzuciliśmy ciuchy, buty i po prostu położyliśmy się do wody. Nie wiem co ta woda w sobie miała, ale to było mega odprężające i przyjemne. Następnie podjechaliśmy do sklepu spożywczego w jedynym, słusznym celu- po zimnego Browarka !
Buteleczka „Bies-czadowego Niepasteryzowanego” zniknęła przed sklepem kilka sekund po otwarciu. Teraz można było ruszać na ostatni podjazd tego dnia- w stronę schroniska -„ Pod Honem”.

Mimo, że już nie miałem prawie sił, to Łukasz zmobilizował mnie i udało się mimo wszystko pokonać ostatni podjazd, który miał 15% nachylenia i był kamienisty. Wjechałem na trawnik pod bacówką i po prostu padłem. Musiałem dojść do siebie i odetchnąć.

Zjedliśmy przepyszny obiad przygotowany przez Martusię i chillowaliśmy z piwerkiem w ręku. Siedząc potem przy stołach poznaliśmy Rafała- który także przybył tu w celach rowerowych. Fajnie Nam się gadało- My rowerzyści zawsze znajdziemy wspólny język :D Rafał jeździł bardziej „enduro”.
Postanowiliśmy, że musimy razem wybrać się na rower. Kolejnego dnia postanowiliśmy odpocząć i spędzić dzień z Martą, która nie mogła zbytnio chodzić po górach ze względu na ciążę.
Zeszliśmy do Cisnej pozwiedzać, posiedzieć nad potokiem, pomoczyć nogi itd.
Wstąpiliśmy do restauracji „ Oberża pod Kudłatym Aniołem”. Bardzo fajne miejsce. Bardzo przyjemna obsługa oraz jedzenie w dużej ilości i dobrej jakości. Wychodziliśmy najedzeni i zadowoleni.

Gdy już wróciliśmy do bacówki leżeliśmy na hamakach sącząc zimne piwko. Wieczorem standardowo odpaliliśmy ognisko. Oczywiście dołączyło do Nas kilka osób- między innymi Przemek, który nie mówił zbyt dużo i wydawał się dość tajemniczym człowiekiem. Co było dość fajne, nikt nie czuł się skrępowany milczeniem. Tak jakbyśmy znali się już dłuższy czas. Coś mają w sobie te Bieszczady, że przyciągają do siebie ciekawych i pozytywnych ludzi.
Poszedłem po piwko do bacówki i tam podsłuchałem, że jakaś kobieta pytała się gdzie może przypiąć rower na noc, więc automatycznie zaproponowałem, że może do Naszych. Zaprosiłem Ją do ogniska i tak też po paru minutach poznaliśmy kolejną rowerzystkę – Gosię.
Gdy niebo pokazywało coraz więcej gwiazd a ognisko płonęło w najlepsze w tle słychać było jakieś nietypowe śpiewy. W pierwszej chwili żartowaliśmy, że to jakaś „oaza”. Jednak jakie było Nasze zdziwienie, gdy dziewczyny, które tak fajnie śpiewały stanęły na wzgórku pod bacówką i zaprosiły Nas do siebie na górę mówiąc „ Bierzcie ogień i przybywajcie za Nami”.

Bez zastanowienia ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Okazało się, że tego wieczoru koncert pod bacówką dawała grupa „ Koło Jana”. Ludzi było sporo. Każdy siedział i słuchał wspaniałych pieśni. Folklor najwyższych lotów. Momentami miałem aż ciarki na rękach.
Gdy dostałem do rąk książkę w której słuchacze mogli wpisać parę słów… rozpisałem się na pół strony :D
Nie spodziewałem się zupełnie tak fajnego koncertu w takim miejscu.
Po koncercie wróciliśmy do ogniska. Po chwili dołączyło do nas parę osób i dziewczyny z „Koło Jana”.
Teraz można powiedzieć, że było „after party”. Gadaliśmy i śmialiśmy się cały czas. Pod wpływem alkoholu ku zdziwieniu Łukasza i Marty nawet coś tam próbowałem zaśpiewać, lecz mój repertuar oparty na paru starych wojskowych piosenkach nie był zbyt porywający.
Dziewczyny pokazały na co Je stać i na 3 głosy zaśpiewały kilka piosenek. Znów siedziałem z wielkimi oczyma i gęsią skórką na rękach. Mistrzostwo świata ! Ta noc mogła by trwać i trwać.
Tak mi się spodobało, że poleciałem do bacówki i kupiłem kratę piwa dla Wszystkich… Niestety mocniejszych trunków nie było. Pani z obsługi bacówki ze 2/3 razy pytała zdziwiona czy na pewno chcę całą kratę :P

Poznaliśmy znowu paru fajnych ludzi i wiem, że tych parę chwil będę miał jeszcze bardzo dłuuugo w głowie. Rano przywitał Nas „Pan Kac”. Umówieni byliśmy jednak już z Rafałem na rower i nie było „nie”. Twardo zjedliśmy śniadanie i polecieliśmy we trójkę w góry.
tak szybko jeszcze nie jechałem...
Za Dołżycą odbiliśmy w lewo. Tam czekał na Nas 4 km podjazd na szczyt. Oczywiście nikomu się nie śpieszyło i wtaczaliśmy się na górę na spokojnie. Gdy już byliśmy na górze czekała na Nas najlepsza część- zjazd.
Trochę szutrów, zniszczone leśny dukty, wąwozy, potoki itd. Po wszystkim lecieliśmy nie dotykając niemal hamulców. Dotarliśmy nad rzekę „Wetlinę” i kierowaliśmy się zgodnie z planem do „Sinych Wirów”. Mijaliśmy mniejsze i większe górki, obok pojawiały się piękne widoki, które jednak nie były do końca tak jak powinny, ponieważ poziom rzek był bardzo niski ze względu na suszę.
"chodźmy na maliny, chodźmy chłopy na maliny!"

W Kalnicy zatrzymaliśmy się na piwko i coś do zjedzenia. Następnie wskoczyliśmy na czerwony szlak prowadzący do szlaku granicznego, który już znaliśmy z Łukaszem. 10 km podjazdu. W pewnym momencie trzeba było wprowadzać rower.
Gdy idąc pod górę z rowerami spojrzałem na idącego z przodu Łukasza. Ten stał i patrzył się w krzaki po lewej stronie.
To samo Rafał przede mną.


       Ja także się przytrzymałem i usłyszeliśmy kilkanaście metrów od Nas idącego niedźwiadka. Na szczęście nie szedł w Naszym kierunku, także po chwili strachu przyśpieszyliśmy marsz pod górę.
Idąc pod górę widzieliśmy, że jak już dotrzemy na szczyt to czekać na Nas będzie najlepsza część. Gdy walczyliśmy z ciężkimi, kamiennymi podjazdami na kołach to turyści , którzy także podchodzili bili nam brawo i pokrzepiali Nas słowami uznania. To było bardzo motywujące i bardzo miłe.
Zdarzyła się też jedna osoba, której nie pasowało to, że pokonujemy szlak na rowerach.
Szlaki poza Bieszczadzkim Parkiem Narodowym otwarte są dla wszystkich turystów, także dla tych na rowerach. Nie ma żadnych zakazów ani wytyczania, że po szlaku poruszać się mogą tylko piesi. Na górze chwila odpoczynku i ruszamy singletrackami, które znałem też z filmu „Pathfinder”.
Gdy odpoczywaliśmy na Okrągliku nagle w oddali dała o sobie znać nadciągająca burza. Byliśmy świadomi, że musimy zdążyć przed deszczem, bo jeżeli będzie mokro to przed sobą mamy cholernie ciężkie zjazdy na których można bardzo mocno się uszkodzić nawet na suchej nawierzchni a co dopiero jak spadnie deszcz…

Znowu pokonaliśmy trasę czerwoną do Cisnej. Znowu także odpoczywaliśmy nad potokiem. Była także dająca wytchnienie kąpiel. Wróciliśmy do bacówki i znowu podjechaliśmy twardo do samego końca. Kolejnego dnia znowu chill pełną gębą. Zawitaliśmy także do legendarnej restauracji „Siekierezada”.

siekierezada
Jeżeli ktoś będzie kiedyś w Bieszczadach to musi, po prostu MUSI to miejsce odwiedzić. Takiego klimatu nie spotkałem jeszcze w żadnej knajpie! Specyficzne miejsce pod każdym możliwym względem. Jedzenie mistrzostwo świata a i tutejsze piwko z nalewaka smakowało wspaniale.

Wieczorem siedzieliśmy tym razem przy świeczkach, ponieważ ogniska nie chciało się Nam już ogarniać. Przyszła do Nas także Gosia. Tego dnia zaliczyła na zjeździe z pod bacówki glebę i nosiła przez cały wyjazd opatrunki na kolanach. Trochę było w tym też mojej winy, ponieważ dzień wcześniej rozmawialiśmy o zjazdach i poleciłem nie hamowanie na takich zjazdach, bo hamując tracimy przyczepność. Gosia jednak jak prawdziwa twarda babka pomimo ran i tak wyruszyła dalej na rower.


Tego wieczora towarzyszył nam także Przemek. Siedzieliśmy przy tych świeczkach gadając i żartując. Umówiliśmy się także kolejnego dnia na rower z Gosią.

Pomimo wieczornego spożycia alkoholu wstaliśmy godzinę przed umówionym czasem. Szybkie śniadanie i już lecimy w góry.
Udaliśmy się znanym już szutrem w stronę Wetliny. Tam już wiedzieliśmy jak skręcić i gdzie jechać dalej. Gosia na zjazdach początkowo używała hamulców, ale po kilku wskazówkach i słowach motywacji leciała coraz pewniej i szybciej.
W pewnym momencie przejeżdżaliśmy przy wypalarni węgla drzewnego. Jest to jeden z zawodów, które łączy się z Bieszczadami bardzo ściśle i nadaje im ten specyficzny klimat. Przy wejściu na teren spalarni widniały tabliczki „wstęp surowo zabroniony”, jednak Gosia pewnie ruszyła by przyjrzeć się z bliska.

Z oddali przywitało Nas 2 wypalaczy. Jak się okazało chwilę później, byli to bardzo mili i pozytywni faceci. Pogadaliśmy o ich pracy. Bardzo się ucieszyli, gdy dowiedzieli się, że z Łukaszem jesteśmy z Białegostoku. Kojarzą to miasto przez Jagiellonię.
Pokazali Nam jak wygląda wypalanie drzewa, opowiedzieli „co i jak”, mogliśmy też załadować własnoręcznie wypalony węgiel do worka i zajrzeć do środka pieca.
Porobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i zostawiliśmy chłopakom kilka zł na piwko.

Tutaj kolejna rada dla rowerzystów – warto mieć ze sobą parę piwek na właśnie taką okazję! :D

Bardzo pozytywnie nastrojeni wyruszyliśmy dalej. W Smreku zrobiliśmy postój na piwko i coś do jedzenia. Dalej jechaliśmy przez Kalnice w stronę „Sinych Wirów”. W połowie trasy mieliśmy odbić w lewo na „czarny szlak rowerowy”, który pokazywał mi garmin.
Jednak, gdy dotarliśmy na to miejsce okazało się, że szlakiem ciężko przejść nawet bez roweru i jazda nie była możliwa w żaden sposób. Szybka decyzja- jedziemy przez Sine Wiry. Gosia pokazała Nam kilka ciekawych miejsc i znowu z daleka usłyszeliśmy odgłosy burzy. Chcieliśmy wrócić do domu przed deszczem, także dość szybko lecieliśmy asfaltem w stronę Cisnej. Deszczyk złapał Nas jednak w trasie i do Bacówki (znów podjechane ) dotarliśmy mokrzy ale mega zadowoleni.
Po ogarnięciu się Gosia musiała wracać do Biłgoraja. Także pogadaliśmy, wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Chciałbym poznawać samych takich pozytywnych ludzi! I mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś gdzieś na rowerze :D

Przy obiedzie zjechaliśmy szybko z Łukaszem do Cisnej na zakupy. W mieście trafiliśmy jeszcze na ciekawy koncert muzyki góralskiej.

Postaliśmy i posłuchaliśmy po czym wróciliśmy do bacówki. Trochę zaczęło Nas dopadać przygnębienie, że kolejnego dnia już musimy wracać. Zdecydowanie za krótko tam byliśmy.

Wieczorkiem spotkaliśmy się z Przemkiem i postanowiliśmy posiedzieć w bacówce pijąc piwko. Pogadaliśmy w końcu więcej i poznaliśmy Przemka trochę lepiej. Okazało się, że też będzie niebawem wracał do siebie- do Tarnobrzega. Pogadaliśmy i wypiliśmy parę piwek po czym poszliśmy spać.






















Rano ogarnęliśmy się i załadowaliśmy auto do pełna. Podziękowaliśmy w Bacówce za gościnę i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Zwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc po drodze m. In. Muzeum budownictwa w Sanoku.

Do domu przyjechaliśmy około 23:30. Przeładowałem swoje graty do mojego auta i … zonk. Auto stało tydzień w garażu i akumulator po prostu umarł. Nie pomagało podpinanie kablami i odpalanie na pych. Przyjechać z ratunkiem musiał mój Ojciec.
Przywiózł w miarę sprawny akumulator i mogłem wrócić swoją Hondą. Teraz parę godzin snu i powrót do swojego normalnego świata…

Pewnie zapomniałem kilku momentów opisać, ale nie da się opisać tego wszystkiego co działo się przez ten tydzień. Wiem na pewno, że poznaliśmy wiele pięknych miejsc, wielu wspaniałych ludzi z którymi będę chciał się jeszcze kiedyś spotkać, poznałem bacówkę „pod honem”, którą mogę polecić każdemu i wiem, że na pewno wracać będę tutaj jeszcze nie raz…

Teraz może wybiorę się tam w październiku. Chce zobaczyć jak zielone Bieszczady przybiorą kolory złotej jesieni … Niektórzy mówią nawet, że jesienią Bieszczady są najpiękniejsze.














Trasa 1 - Z Michałem

Trasa 2- Z Rafałem

Trasa 3- Z Gosią