Był początek weekendu tuż przed ustawowo wolnym od pracy 15 sierpnia.
Do sklepu, gdzie pracuje wpadł Wojtek- znajomy, którego miałem okazję poznać ciut wcześniej przy okazji środowych treningów „spod sprintu”.
Porozmawialiśmy chwilkę i zeszliśmy na temat Wigier.
Jak się okazało Wojtek także bardzo lubi tamte rejony i wyskoczył z propozycją , by wyskoczyć na rower w piątek właśnie tam.
Zanim ta propozycja dotarła do mojego mózgu, usta automatycznie odpowiedziały „ PEWNIE !”.
Byłem pewny w 100% , że ten pomysł to najlepsza opcja na zagospodarowanie dłuższego weekendu.
Szybki telefon do Łukasza i z jego ust także padło potwierdzenie „ jedziemy!”.
Jako iż wokół wigier już trochę pojeździliśmy, chciałem pokazać te piękne rejony także innym rowerzystom, także na grupie „otwartych treningów rowerowych” zamieściłem ogłoszenie o wyjeździe.
Odzew pojawił się niczym błyskawica. Do listy dopisałem Lisa, Rafała, Kamila, Martę, Marcina, Daniela z Elą, Grześka, Agę i Anię. Było nas w sumie 13 osób, to na prawdę był fajny wynik.
Zaproponowałem sprawdzone już miejsce noclegu – pole kempingowe w ośrodku PTTK w Starym Folwarku. Z tym miejscem wiąże się wiele historii, które miały miejsca podczas naszych wcześniejszych wyjazdów, ale o tym napiszę kiedyś przy okazji.
Wspólnie z Wojtkiem ustaliliśmy szczegóły trasy.
Dzień przed wyjazdem okazało się , że nie muszę wracać zgodnie z planem w piątek, by w sobotę pojawić się w sklepie- gdyż Sprint tą sobotę ma wolną. Także wyjazd uzgodniliśmy na czwartek na noc.
Podzieliliśmy ekipę na auta i tak w Oplu Lisa zasiadłem ja, Rafał, Kamil. W Seacie Marcina – Łukasz, Marta, Ania. Wojtek zabrał Agę i Grześka. Daniel z Elą przyjechali legendarnym już żółtym Fiacikiem.
Nadeszła wyczekiwana pora wyjazdu. Zapakowaliśmy się w auta i wyruszyliśmy. Całą drogę śpiewaliśmy, śmialiśmy się , wydurnialiśmy i nawet pamiątkowe zdjęcie z żółtej budki ustawionej przy drodze nie zepsuło humoru.
Po dotarciu na miejsce rozpoczęliśmy rozbijanie obozu.
Namioty zostały postawione w mgnieniu oka a zimne piwko gasiło pragnienie jak nigdy.
Wyjątkowa, Wigierska cisza co chwilę przerywana była trzaskiem płomieni z powstałego ogniska i grilla a wyjątkowy jak zawsze zachód słońca przywitał noc.
Czas odpoczynku i zebrania sił na jutrzejszą jazdę staraliśmy się wykorzystać jak najdokładniej.
Poranek przywitał nas delikatnym zachmurzeniem. Promienie słońca co chwilę przebijały się przez szare, puszyste chmury. Wiadomo było już, że delikatnie może coś w ciągu dnia popadać. Nam jednak to zupełnie nie przeszkadzało.
Podjedliśmy, ogarnęliśmy obóz i wyruszyliśmy w trasę.
Już pierwsze 1,5 metra ukazało, że ta wyprawa będzie bardzo ciekawa. Daniel praktycznie od razu złapał kapcia. Szybka zmiana dętki i ruszyliśmy.
Całą trasę prowadził nas Wojtek.
Pierwszym celem naszej podróży, były północne rejony Wigierskiego Parku Narodowego. Małe, leśne jeziorka zapierały dech w piersiach. Ciekawe techniczne i strome podjazdy dawały się we znaki a smaczku temu wszystkiemu dodawały poprzewracane drzewa na trasie. Na jednym z nich Daniel wywinął ciekawie wyglądającego fikołka. Na szczęście nic się nie stało, ale nie był to ostatni upadek tego dnia.
W leśnych gęstwinach delikatnie pobłądziliśmy, lecz drużyna bez żadnego jęczenia ochoczo maszerowała z rowerami na ramionach przez gęste odcinki lasu w poszukiwaniu drogi.
W końcu powróciliśmy na planowany szlak. Nogi mieliśmy już solidnie poparzone od pokrzyw, które o tej porze roku występują w parku w ogromnych ilościach. Załapaliśmy się też na pierwszy tego dnia deszcz, który zagonił nas pod przydrożny przystanek pks, pod dachem którego przeczekaliśmy opady.
Po parunastu kilometrach dotarliśmy do kolejnego bardzo ciekawego miejsca, wartego odwiedzenia. Rezerwat Suchary.
Wspaniałe singletracki pełne korzeni, kamieni od razu przypadły mi do gustu. Doprowadziły nas one do malowniczego jeziora w lesie nad brzegiem którego stała sporej wielkości kładka/wieża widokowa.
Po chwili odpoczynku wyruszyliśmy dalej. Kierunek obraliśmy na południe. Celem były wigierskie kładki.
Przy wjeździe na nie Ania zaliczyła groźnie wyglądający upadek i wylądowała w miękkich, ale mało przyjemnych pokrzywach. Tym razem także obyło się bez większych strat. Trzeba było delikatnie dopompować koło i z wzmożoną uwagą i ostrożnością jechać po mokrych kładkach. Upadki na nich zaliczyło jeszcze parę osób.
Pokonując kolejne kilometry specyficznych, wigierskich lasów dotarliśmy do Gawrych Rudy. Tam przytrzymaliśmy się w miejscowym barze i sklepie, by uzupełnić wodę i prowiant.
Nad głowami pojawiły się ciemne chmury. Z zza lasu słychać było coraz donośniej burzę.
Ustaliliśmy, że przeczekamy burze w barze i następnie udamy się do sprawdzonego „Wigraszka” na obiad.
To była dobra decyzja, ponieważ burza przyszła natychmiast.
Po wszystkim znowu wsiedliśmy na rowery i południowym brzegiem Wigier kierowaliśmy się na wschód.
Tuż za punktem widokowym na którym na chwilę przystaliśmy Ania zaliczyła upadek przejeżdżając przez mokre tory kolejki wąskotorowej. Historia lubi się jednak powtarzać, gdyż ja w poprzednim roku także zaliczyłem widowiskowy lot przez kierownicę, lecz na asfalcie...
Marcin za to popisał się pięknym przejazdem przez niespodziewanie głęboką kałużę. Do tej pory nie wiem jakim cudem ustał to na rowerze cały i zdrowy :D
W końcu mokrzy i uśmiechnięci dotarliśmy do „Wigraszka”. Czyli miejsca, który każdy turysta powinien odwiedzić będąc w tych rejonach. Obsługa, klimat i przede wszystkim jakość jedzenia jest tam najwyższych lotów. Każdy zamówił sobie na co tylko miał ochotę.
Knajpa jak zawsze podczas sezonu była pełna a nasza 13 osobowa i głośna grupa dodała jeszcze wigoru temu miejscu.
Odetchnęliśmy. Podziękowaliśmy za pyszną strawę i dosiedliśmy nasze dwukołowe rumaki.
Kierunek- Czerwony Krzyż.
Nasz „peleton” troszkę się rozciągnął i jechaliśmy gęsiego przez faliste singletracki. Wojtek poprowadził nas świetnym singielkiem, którego wcześniej nie znałem.
Jadąc w środku stawki słyszałem z przodu okrzyki „ o kur#@!” „ ja pier@#$le! Co chwilkę i zastanawiałem się czego to mogło by być przyczyną...
Te moje zastanawianie się trwało bardzo krótko. Na szybkim zjeździe, dość mocno zarośniętym. Przez szerokość ścieżki pięknie układała się jakaś pokrzywa czy inne parzydło. Nie zdążyłem zareagować a poparzyło i mnie i automatycznie z ust i mi wymknęły się niecenzuralne słowa, po których przyszedł głośny śmiech. Śmiech podsycany co chwilę okrzykami kolejnych szczęśliwców za mną, którzy również tego doświadczyli.
Dojechaliśmy do Czerwonego Krzyża i obraliśmy kurs na północ, ciągnąc się wschodnim brzegiem jeziora.
W drodze powrotnej oczywiście nie mogliśmy nie zahaczyć o Klasztor Kamedulski. Parę pamiątkowych zdjęć i czas na nas. Po parunastu minutach dotarliśmy do miejsca startu.
Tam bez większego namysłu postanowiliśmy wszyscy wykąpać się w jeziorze.
Po chwili odetchnięcia już mieliśmy się zbierać. Ania zabrała się z Wojtkiem, Agą i Grześkiem. Albert wracał z Kamilem i Rafałem. Ja zaś postanowiłem zostać na jeszcze jeden nocleg z Łukaszem, Martą i Marcinem.
Udało się nam namówić w niecny sposób także Daniela i Elę, którzy już gotowi byli wyjeżdżać.
Tego wieczoru pogrillowaliśmy, znowu odpaliliśmy ognisko.
Niedzielę spędziliśmy na totalnym chillu. Leżenie w porcie na przystani, spacerek i pełny odpoczynek zarówno psychiczny jak i fizyczny. Nad Wigry wrócimy jeszcze na późną jesień !
wtorek, 7 października 2014
poniedziałek, 6 października 2014
Puszcza Romincka- magiczne lasy
Ten wyjazd
planowany był od ponad miesiąca. Pierwszy termin niestety
kolidował zbyt wielu osobom i
zadecydowaliśmy o przeniesieniu
naszej eskapady na początek października.
Miejsce zaproponowałem podczas powrotu z pierwszego – pionierskiego-
można by rzec wyjazdu nad
Wigry. Chciałem poodkrywać piękne miejsca na rowerze w
najlepszym towarzystwie. Ludzi z
którymi nie będzie zamulania, nie będzie problemów, nie będzie kłopotów-
tylko i wyłącznie zabawa, śmiech, dobry nastrój i chęć do pokonywania kolejnych kilometrów
pedałując...
Puszcza Romincka- bo
taki obraliśmy cel. Miejsce
magiczne. Niby tak niedaleko, bo odległość ok.170 km
nie powala na kolana a jednak tak odległa w naszych głowach i życiu
codziennym i tajemnicza.
Od wielu lat przewijała mi się po uszach ta nazwa. Kojarzyła mi się z ogromnym i pięknym jeleniem.
Lecz nigdy nie zagłębiałem tej wiedzy i nie drążyłem tematu.
Lecz nigdy nie zagłębiałem tej wiedzy i nie drążyłem tematu.
Nadszedł czas by
w końcu to zmienić!
Spędzając dużo czasu na szukani w internecie po pracy
ciekawych informacji, które mogą pomóc
odnalazłem pierwsze ciekawe
wspominki, pierwsze ciekawe historie i
wspaniałe zdjęcia.
Musimy tam jechać
za wszelką cenę- powiedziałem sobie i
postanowiłem założyć grupę
„Wyjazdy Rowerowe Białystok” na
faceboku.
Przyszły takie
czasy, że popularna „twarzoksiążka” to
najłatwiejszy sposób na dotarcie
do wielu osób.
Pomysł spodobał się
towarzystwu bez żadnego „ale...” co mnie bardzo ucieszyło.
Zgłosiło się
wielu chętnych. Głównie to ludzie,
których dobrze znałem bądź poznałem
na maratonach kresowych.
Chętnych było
około 18 osób. Doświadczony przez życie
nie spodziewałem się finalnie nawet
połowy zainteresowanych. I tutaj w
końcu się myliłem... :D
Wyjechaliśmy w
składzie 15 osób! Czyli pomyłka na prawdę spora i jakże przyjemna.
Marcin pomógł ogarnąć temat
i załatwił busa, dzięki któremu mogliśmy pomieścić 11 rowerów i 9 osób.
4 rowery i 4 osoby miał na pokładzie swojego audi
Łukasz. Ja zaś do swojego auta zabrałem Elę i Daniela.
Jako iż nie
miałem możliwości wyrwania się w sobotę z pracy ustaliliśmy, że grupa A(bus i audi) – wyjedzie o godzinie
10:00 w sobotę, my zaś
startujemy wraz z zakończeniem mojej pracy- czyli 14:00.
Pogodę trafiliśmy
perfekcyjną! Idealna i niemal
książkowa polska, złota jesień. Słoneczko
ogrzewało nas od samego rana po sam zachód.
Grupa pierwsza
wyruszyła do miejscowości
Galwiecie, gdzie czekał na nas
nocleg w „Trzech Świerkach” u Pani Sławy.
My zaś na spokojnie wyruszyliśmy w trasę i z uśmiechami na twarzach
zaliczaliśmy kolejne kilometry.
Po drodze mijaliśmy opisany telefonicznie przez
grupę pierwszą wypadek. Wyglądało to
strasznie. Z lanosa praktycznie
nie zostało nic... Po chwili
zadumy uśmiechy powróciły
na nasze twarze i
minęliśmy Augustów, Suwałki
i wjeżdżaliśmy powoli w rejony Mazur
Garbatych.
Tereny coraz
bardziej zapierały dech w piersiach
a piękny zachód słońca był
istną „wisienką na torcie”.
Po małych
perypetiach z nawigacją
w telefonie i przejechaniu
polnych gruntowych dróg w końcu
dojeżdżaliśmy do miejsca docelowego.
Gdy
mijaliśmy bramę „Trzech Świerków” nie
wiedzieliśmy, że za chwilę po prostu
oniemiejemy...
Po podjechaniu
żwirowego podjazdu na przeciw nam stała
cała grupa „A” przebrana w najróżniejsze, kolorowe stroje
z różnych części świata! Mało
tego ! Na samym środku niczym
lokaj stał drewniany Pan
z tacką na której
oczekiwały na nas 3 kieliszki
zimnej wódki- tak na powitanie.
Siedziałem w
aucie i
przez pierwszą minutę po prostu nie wiedziałem co powiedzieć.
Totalne zaskoczenie! Dawno czegoś takiego nie miałem !
Następnie wyszliśmy we trójkę płacząc niemal ze śmiechu po czym przeszliśmy do skosztowania przygotowanego trunku.
Następnie wyszliśmy we trójkę płacząc niemal ze śmiechu po czym przeszliśmy do skosztowania przygotowanego trunku.
Jak się
okazało stroje te w
ilościach niemal hurtowych są na wyposażeniu
agroturystyki Pani Sławy.
Piękna
niespodzianka, którą zapamiętam już chyba do końca życia.
Po
zakwaterowaniu nadszedł czas
zaplanowanej siesty. Zapoznanie się z Panią domu- Sławą. Bardzo miła i specyficzna to kobieta
jest! Ma coś w sobie
magicznego, dziwnego, pozytywnego
ale i zarazem budzącego respekt –
podobnie jak cała Puszcza Romincka.
Rozpaliliśmy
ognisko, stół pokryły wszelakiego
rodzaju kiełbaski, boczki,
karkówki i alkohole.Zabawa zaczęła się na całego. Śmiechy i
opowiadania nie cichły do późnej
nocy.
W końcu przyszła refleksja, iż czas
spocząć w łóżkach, by mieć siły
na główny cel wyprawy-
niedzielny rowering.
Noc była
spokojna. Między drewnianymi
stropami budynku „Trzech Świerków” słychać
tylko było chrapanie części załogi.
Przyszedł świt.
Obudziliśmy się o dziwo zgodnie z
planem- 7:30.
Ogarnęliśmy się i
zeszliśmy na wspólne śniadanie.
Usiedliśmy przy wielkim,
drewnianym stole obserwując
otaczające nas wszelakiego
typu nagrody, pamiątki, stroje, szable,
garnki, przetwory,obrazy. Stała się rzecz niemal magiczna. Żaden z nas pomimo bardzo bujnej nocy i wielu kieliszkach różnych napoi „od 5% do
tych 80%” nie miał
kaca!
Albo to Pani Sława zaczarowała nas na taką okoliczność albo to tak jak wspomniała później sama gospodyni
–„ to te Rominckie powietrze- ono
oczyszcza”. Coś w tym
na prawdę jest!
Posprzątaliśmy po
sobie, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy
na wycieczkę rowerową.
Nie obyło się
oczywiście bez awarii.
Albert dzień wcześniej za mocno docisnął pedały i
pękła mu jedyna zębatka, którą ma z przodu.
Jednak po drobnych modyfikacjach dało
się w miarę przyzwoicie jechać.
Marcin wyposażony
w mapę , ja zaś w mapę garmina wyruszyliśmy w głąb
magicznej i jak się okazało
jeszcze piękniejszej niż na zdjęciach Puszczy Rominckiej.
Plan był taki,
by zajechać na położone
parę km na południowy –zachód- mosty na rzece – Jarce.
Jechaliśmy zatem
wyznaczonym szlakiem by nagle
pośród leśnych pagórków zahamować
ostro i z niedowierzaniem
obejrzeć się w lewo i
prawo... Nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy
się nagle na bardzo wysokim moście- celu
, który ustaliliśmy jako pierwszy. Widok
zapierał dech w piersiach. Most był
bez barierek. W stanie
takim jakby stał i czekał na nas
od setek lat. Co było fajne- nie był mocno zniszczony przez pseudo-graficiarzy. Dostrzec można było
tylko kilka niewielkich wpisów pod sklepieniem łuków.
Następnie kierowaliśmy się na północ
w kierunku granicy z Rosją , by
dosłownie z 300 m od granicy odbić
na wschód w kierunku serca puszczy.
Zachwycaliśmy
się każdym pięknym widokiem, a
tych można było zaznać przynajmniej
kilka na każdą minutę drogi. Po
przejechaniu parunastu kilometrów aż korciło
mnie by odbić nagle z planowanego kursu i na dziko poszaleć przez
leśne przecinki, które niemal zalewały się kolorami złotej jesieni. Jednak trzeba było się trzymać planu. Może innym razem uda się wyruszyć w takie
rajdy...
Mijaliśmy
kolejne wspaniałe rezerwaty,
drzewostany, rzadkie paprocie, bagniska, trzęsawiska i
praktycznie nie spotkaliśmy
żadnej ingerencji ludzkiej. Żadnych
wsi, wiat, znaków, parkingów- dzika puszcza w najczystszej postaci.
Mijaliśmy
kolejne bajkowe strumyki i
cieki by w końcu dotrzeć do
jednego z wielu kamieni cesarza Wilhelma II, który to miał
sposobność przed wielu laty polować w
tych lasach. W tym
miejscu akurat ustrzelił
„czterodwudziestaka” – czyli
bardzo dużego i pięknego jelenia.
Dało się przez chwilę nawet
wyobrazić jak taki jeleń
szedł między położonym niżej lasem składających się z czerwonych dębów...
Droga
prowadziła dalej na wschód
i my wyruszyliśmy w dalszą podróż podziwiając
widoki.
W końcu
dojechaliśmy do Stańczyk i od razu ukazały się nam znane
ze zdjęć - mosty.
Postanowiliśmy wpierw
odsapnąć na wiatkach
i przekąsić co nieco, by mieć energię
na drugą część podróży.
W wyborowych nastrojach zjedliśmy co mieliśmy i wyruszyliśmy na mosty.
Udało się nam nawet
wynegocjować tańszą wejściówkę na mosty. Co prawda nie
dotrzymałem obietnicy dla pana z kasy, bo obiecałem mu, że jak obniży
cenę to zaśpiewam i zatańczę... ale
grunt, że się udało :D
Mosty w
stańczykach są piękne.
Jednak najpiękniejsze są na
jesień. Drugi raz było mi dane
podziwiać je o tak pięknej porze
roku. Wielu z nas było
tu pierwszy raz i obserwując
twarze jestem pewny, że im także się
to spodobało.
Zeszliśmy wszyscy na dół, do
doliny rzeki Błędzianki.
Niektórzy próbowali podjechać
strome wyjście z wąwozu. Jedni
podjechali, inni wpadali w strome zbocze
z pokrzywami, ale w końcu tym co
próbowali- udawało się.
Następnie
wyruszyliśmy w drogę prowadzącą
już nie po puszczańskich lasach a głównie po szutrowych trasach
na otulinie lasu.
Mazury garbate to wspaniałe
tereny na rower. Mimo iż nie była to najbardziej górzysta
część to robiła
spore wrażenie podjazdami,
zjazdami i przede wszystkim widokami.
W drodze
powrotnej nie obyło się bez upadków. Leżała głównie damska część
naszej załogi, lecz na szczęście nikomu nic się nie stało. W ostatnich promieniach słońca powoli
docieraliśmy do miejsca
startu- „Trzech Świerków”. Z Danielem doszliśmy do wniosku, że gdyby
słońce było trochę wyżej to można by było
dokręcić jeszcze kilometrów po lesie. 65km to było
za mało. Gdyby noga zapodawała mógłbym
robić dziesiątki kilometrów
po tych lasach z uśmiechem na
twarzy. Ale jak na pierwszy kontakt z tym miejscem – nie jest źle.
Przebraliśmy się, zapakowaliśmy rowery i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Jadąc autem z Danielem i Elą, wspólnie doszliśmy do wniosku, że czujemy się jakbyśmy wracali z tygodniowej wyprawy wypoczęci, zrelaksowani- mimo iż nasza wyprawa trwała pół soboty i niedzielę... To chyba magia tego miejsca. Miejsca, które zaskakiwało nas na każdym kroku, poczynając od Pani Sławy, Trzech Świerkach, mostach, puszczy, braku kaca, spokoju, ciszy, czystego powietrza i wspaniałego odpoczynku fizycznego jak i psychicznego.
Przebraliśmy się, zapakowaliśmy rowery i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Jadąc autem z Danielem i Elą, wspólnie doszliśmy do wniosku, że czujemy się jakbyśmy wracali z tygodniowej wyprawy wypoczęci, zrelaksowani- mimo iż nasza wyprawa trwała pół soboty i niedzielę... To chyba magia tego miejsca. Miejsca, które zaskakiwało nas na każdym kroku, poczynając od Pani Sławy, Trzech Świerkach, mostach, puszczy, braku kaca, spokoju, ciszy, czystego powietrza i wspaniałego odpoczynku fizycznego jak i psychicznego.
W drodze
powrotnej zaczepiliśmy jeszcze
przydrożny zajazd tuż przed Korycinem. Zjedliśmy co nieco i w asyście
zachodzącego słońca powróciliśmy
pod Sprint, spod którego rozpoczęła się nasza wyprawa w Rominckie
tereny.
Zdjęcia pojawią się w oddzielnym wątku niebawem :)
Zdjęcia pojawią się w oddzielnym wątku niebawem :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)