wtorek, 7 października 2014

Wigry w sierpniu 2014

Był początek  weekendu tuż przed ustawowo wolnym od pracy 15 sierpnia.
Do sklepu, gdzie pracuje wpadł Wojtek- znajomy, którego miałem okazję poznać ciut wcześniej przy okazji środowych treningów „spod sprintu”. Porozmawialiśmy chwilkę i zeszliśmy na temat Wigier.

Jak się okazało Wojtek także bardzo lubi tamte rejony i wyskoczył z propozycją , by wyskoczyć na rower w piątek właśnie tam. Zanim ta propozycja dotarła do mojego mózgu, usta automatycznie odpowiedziały „ PEWNIE !”.
 Byłem pewny w 100% , że ten pomysł to najlepsza opcja na zagospodarowanie dłuższego weekendu. Szybki telefon do Łukasza i z jego ust także padło potwierdzenie „ jedziemy!”. Jako iż wokół wigier już trochę pojeździliśmy, chciałem pokazać te piękne rejony także innym rowerzystom, także na grupie „otwartych treningów rowerowych” zamieściłem ogłoszenie o wyjeździe.
 Odzew pojawił się niczym błyskawica. Do listy dopisałem Lisa, Rafała, Kamila, Martę, Marcina, Daniela z Elą, Grześka, Agę i Anię. Było nas w sumie 13 osób, to na prawdę był fajny wynik.
 Zaproponowałem sprawdzone już miejsce noclegu – pole kempingowe w ośrodku PTTK w Starym Folwarku. Z tym miejscem wiąże się wiele historii, które miały miejsca podczas naszych wcześniejszych wyjazdów, ale o tym napiszę kiedyś przy okazji.
Wspólnie z Wojtkiem ustaliliśmy szczegóły trasy. Dzień przed wyjazdem okazało się , że nie muszę wracać zgodnie z planem w piątek, by w sobotę pojawić się w sklepie- gdyż Sprint tą sobotę ma wolną. Także wyjazd uzgodniliśmy na czwartek na noc.
Podzieliliśmy ekipę na auta i tak w Oplu Lisa zasiadłem ja, Rafał, Kamil. W Seacie Marcina – Łukasz, Marta, Ania. Wojtek zabrał Agę i Grześka. Daniel z Elą przyjechali legendarnym już żółtym Fiacikiem.

Nadeszła wyczekiwana pora wyjazdu. Zapakowaliśmy się w auta i wyruszyliśmy. Całą drogę śpiewaliśmy, śmialiśmy się , wydurnialiśmy i nawet pamiątkowe zdjęcie z żółtej budki ustawionej przy drodze nie zepsuło humoru. Po dotarciu na miejsce rozpoczęliśmy rozbijanie obozu.
Namioty zostały postawione w mgnieniu oka a zimne piwko gasiło pragnienie jak nigdy. Wyjątkowa, Wigierska cisza co chwilę przerywana była trzaskiem płomieni z powstałego ogniska i grilla a wyjątkowy jak zawsze zachód słońca przywitał noc. Czas odpoczynku i zebrania sił na jutrzejszą jazdę staraliśmy się wykorzystać jak najdokładniej.

Poranek przywitał nas delikatnym zachmurzeniem. Promienie słońca co chwilę przebijały się przez szare, puszyste chmury. Wiadomo było już, że delikatnie może coś w ciągu dnia popadać. Nam jednak to zupełnie nie przeszkadzało. Podjedliśmy, ogarnęliśmy obóz i wyruszyliśmy w trasę.

Już pierwsze 1,5 metra ukazało, że ta wyprawa będzie bardzo ciekawa. Daniel praktycznie od razu złapał kapcia. Szybka zmiana dętki i ruszyliśmy.
Całą trasę prowadził nas Wojtek. Pierwszym celem naszej podróży, były północne rejony Wigierskiego Parku Narodowego. Małe, leśne jeziorka zapierały dech w piersiach. Ciekawe techniczne i strome podjazdy dawały się we znaki a smaczku temu wszystkiemu dodawały poprzewracane drzewa na trasie. Na jednym z nich Daniel wywinął ciekawie wyglądającego fikołka. Na szczęście nic się nie stało, ale nie był to ostatni upadek tego dnia.
W leśnych gęstwinach delikatnie pobłądziliśmy, lecz drużyna bez żadnego jęczenia ochoczo maszerowała z rowerami na ramionach przez gęste odcinki lasu w poszukiwaniu drogi. W końcu powróciliśmy na planowany szlak. Nogi mieliśmy już solidnie poparzone od pokrzyw, które o tej porze roku występują w parku w ogromnych ilościach. Załapaliśmy się też na pierwszy tego dnia deszcz, który zagonił nas pod przydrożny przystanek pks, pod dachem którego przeczekaliśmy opady. Po parunastu kilometrach dotarliśmy do kolejnego bardzo ciekawego miejsca, wartego odwiedzenia. Rezerwat Suchary.

Wspaniałe singletracki pełne korzeni, kamieni od razu przypadły mi do gustu. Doprowadziły nas one do malowniczego jeziora w lesie nad brzegiem którego stała sporej wielkości kładka/wieża widokowa. Po chwili odpoczynku wyruszyliśmy dalej. Kierunek obraliśmy na południe. Celem były wigierskie kładki.

Przy wjeździe na nie Ania zaliczyła groźnie wyglądający upadek i wylądowała w miękkich, ale mało przyjemnych pokrzywach. Tym razem także obyło się bez większych strat. Trzeba było delikatnie dopompować koło i z wzmożoną uwagą i ostrożnością jechać po mokrych kładkach. Upadki na nich zaliczyło jeszcze parę osób. Pokonując kolejne kilometry specyficznych, wigierskich lasów dotarliśmy do Gawrych Rudy. Tam przytrzymaliśmy się w miejscowym barze i sklepie, by uzupełnić wodę i prowiant. Nad głowami pojawiły się ciemne chmury. Z zza lasu słychać było coraz donośniej burzę.
Ustaliliśmy, że przeczekamy burze w barze i następnie udamy się do sprawdzonego „Wigraszka” na obiad.

To była dobra decyzja, ponieważ burza przyszła natychmiast. Po wszystkim znowu wsiedliśmy na rowery i południowym brzegiem Wigier kierowaliśmy się na wschód. Tuż za punktem widokowym na którym na chwilę przystaliśmy Ania zaliczyła upadek przejeżdżając przez mokre tory kolejki wąskotorowej. Historia lubi się jednak powtarzać, gdyż ja w poprzednim roku także zaliczyłem widowiskowy lot przez kierownicę, lecz na asfalcie... Marcin za to popisał się pięknym przejazdem przez niespodziewanie głęboką kałużę. Do tej pory nie wiem jakim cudem ustał to na rowerze cały i zdrowy :D W końcu mokrzy i uśmiechnięci dotarliśmy do „Wigraszka”. Czyli miejsca, który każdy turysta powinien odwiedzić będąc w tych rejonach. Obsługa, klimat i przede wszystkim jakość jedzenia jest tam najwyższych lotów. Każdy zamówił sobie na co tylko miał ochotę.
Knajpa jak zawsze podczas sezonu była pełna a nasza 13 osobowa i głośna grupa dodała jeszcze wigoru temu miejscu. Odetchnęliśmy. Podziękowaliśmy za pyszną strawę i dosiedliśmy nasze dwukołowe rumaki. Kierunek- Czerwony Krzyż.

Nasz „peleton” troszkę się rozciągnął i jechaliśmy gęsiego przez faliste singletracki. Wojtek poprowadził nas świetnym singielkiem, którego wcześniej nie znałem. Jadąc w środku stawki słyszałem z przodu okrzyki „ o kur#@!” „ ja pier@#$le! Co chwilkę i zastanawiałem się czego to mogło by być przyczyną...
Te moje zastanawianie się trwało bardzo krótko. Na szybkim zjeździe, dość mocno zarośniętym. Przez szerokość ścieżki pięknie układała się jakaś pokrzywa czy inne parzydło. Nie zdążyłem zareagować a poparzyło i mnie i automatycznie z ust i mi wymknęły się niecenzuralne słowa, po których przyszedł głośny śmiech. Śmiech podsycany co chwilę okrzykami kolejnych szczęśliwców za mną, którzy również tego doświadczyli. Dojechaliśmy do Czerwonego Krzyża i obraliśmy kurs na północ, ciągnąc się wschodnim brzegiem jeziora.
W drodze powrotnej oczywiście nie mogliśmy nie zahaczyć o Klasztor Kamedulski. Parę pamiątkowych zdjęć i czas na nas. Po parunastu minutach dotarliśmy do miejsca startu. Tam bez większego namysłu postanowiliśmy wszyscy wykąpać się w jeziorze.
Po chwili odetchnięcia już mieliśmy się zbierać. Ania zabrała się z Wojtkiem, Agą i Grześkiem. Albert wracał z Kamilem i Rafałem. Ja zaś postanowiłem zostać na jeszcze jeden nocleg z Łukaszem, Martą i Marcinem.
Udało się nam namówić w niecny sposób także Daniela i Elę, którzy już gotowi byli wyjeżdżać. Tego wieczoru pogrillowaliśmy, znowu odpaliliśmy ognisko. Niedzielę spędziliśmy na totalnym chillu. Leżenie w porcie na przystani, spacerek i pełny odpoczynek zarówno psychiczny jak i fizyczny. Nad Wigry wrócimy jeszcze na późną jesień !

poniedziałek, 6 października 2014

Puszcza Romincka- magiczne lasy



Ten wyjazd planowany był  od  ponad miesiąca. Pierwszy termin niestety kolidował  zbyt wielu osobom  i  zadecydowaliśmy o przeniesieniu  naszej eskapady na początek października.
Miejsce  zaproponowałem  podczas powrotu z pierwszego – pionierskiego- można by rzec  wyjazdu  nad  Wigry.  Chciałem poodkrywać  piękne miejsca  na rowerze w  najlepszym towarzystwie.  Ludzi z którymi  nie będzie zamulania,  nie będzie problemów, nie będzie kłopotów- tylko i wyłącznie zabawa, śmiech, dobry nastrój i  chęć do pokonywania kolejnych kilometrów pedałując...
Puszcza  Romincka- bo  taki obraliśmy cel. Miejsce   magiczne.   Niby   tak niedaleko, bo odległość  ok.170 km   nie  powala na kolana a jednak   tak odległa w naszych głowach i życiu codziennym i tajemnicza.
Od wielu lat  przewijała mi się  po uszach ta nazwa. Kojarzyła mi się  z ogromnym i pięknym  jeleniem. 
Lecz  nigdy  nie zagłębiałem tej wiedzy  i  nie drążyłem tematu.  
Nadszedł czas by w końcu to zmienić!
Spędzając   dużo czasu na  szukani w internecie  po pracy  ciekawych informacji, które mogą pomóc  odnalazłem  pierwsze ciekawe wspominki, pierwsze ciekawe historie i  wspaniałe zdjęcia.
Musimy tam jechać za wszelką cenę- powiedziałem sobie i  postanowiłem założyć grupę  „Wyjazdy Rowerowe Białystok” na  faceboku.
Przyszły takie czasy, że  popularna „twarzoksiążka” to najłatwiejszy  sposób na  dotarcie   do  wielu osób.
Pomysł  spodobał się  towarzystwu bez żadnego „ale...” co mnie bardzo ucieszyło.
Zgłosiło się wielu chętnych. Głównie  to ludzie, których  dobrze znałem bądź  poznałem  na maratonach kresowych.
Chętnych było około 18 osób.  Doświadczony przez życie nie spodziewałem się finalnie   nawet połowy zainteresowanych. I tutaj   w końcu się  myliłem... :D
Wyjechaliśmy w składzie  15 osób! Czyli  pomyłka na prawdę spora i jakże przyjemna.
Marcin  pomógł ogarnąć  temat  i załatwił busa, dzięki któremu mogliśmy pomieścić 11 rowerów i  9 osób.  4 rowery i  4 osoby  miał na pokładzie swojego  audi  Łukasz. Ja zaś  do  swojego auta zabrałem  Elę i Daniela.
Jako iż  nie  miałem możliwości wyrwania się w sobotę z pracy   ustaliliśmy, że grupa  A(bus i audi) – wyjedzie   o godzinie  10:00 w sobotę, my zaś  startujemy  wraz z zakończeniem  mojej pracy- czyli   14:00.
Pogodę  trafiliśmy  perfekcyjną!  Idealna i niemal książkowa polska, złota jesień. Słoneczko  ogrzewało nas od samego rana po sam zachód.
Grupa pierwsza wyruszyła  do  miejscowości  Galwiecie, gdzie  czekał na nas nocleg w „Trzech Świerkach”  u  Pani Sławy.  My zaś   na spokojnie  wyruszyliśmy w trasę i  z uśmiechami na  twarzach   zaliczaliśmy kolejne kilometry.
Po drodze mijaliśmy  opisany telefonicznie  przez  grupę  pierwszą wypadek.  Wyglądało to  strasznie. Z  lanosa praktycznie nie zostało nic...   Po chwili zadumy   uśmiechy   powróciły  na  nasze twarze   i  minęliśmy  Augustów, Suwałki i  wjeżdżaliśmy powoli w rejony Mazur Garbatych.
Tereny coraz bardziej zapierały  dech w piersiach a  piękny zachód słońca  był  istną  „wisienką na torcie”.
Po małych perypetiach  z  nawigacją  w telefonie i przejechaniu  polnych gruntowych dróg  w końcu dojeżdżaliśmy  do miejsca docelowego.
Gdy mijaliśmy  bramę „Trzech Świerków” nie wiedzieliśmy, że  za chwilę  po prostu  oniemiejemy...
Po podjechaniu żwirowego podjazdu   na przeciw nam  stała  cała grupa  „A” przebrana  w najróżniejsze, kolorowe  stroje  z  różnych części świata! Mało tego !  Na samym środku  niczym  lokaj  stał  drewniany Pan  z  tacką   na której  oczekiwały na nas 3  kieliszki zimnej wódki- tak na powitanie. 
Siedziałem w aucie  i  przez pierwszą  minutę po  prostu nie wiedziałem co  powiedzieć.  Totalne zaskoczenie! Dawno czegoś takiego nie miałem !
Następnie  wyszliśmy we trójkę  płacząc niemal  ze śmiechu po czym   przeszliśmy do skosztowania  przygotowanego  trunku.
Jak się okazało  stroje  te  w ilościach niemal hurtowych są  na  wyposażeniu  agroturystyki Pani Sławy.  
Piękna niespodzianka, którą zapamiętam już chyba do końca życia.
Po zakwaterowaniu  nadszedł czas zaplanowanej siesty.  Zapoznanie się  z Panią domu- Sławą.  Bardzo miła i specyficzna  to kobieta  jest! Ma  coś  w sobie  magicznego,  dziwnego, pozytywnego ale  i zarazem budzącego respekt – podobnie  jak  cała Puszcza Romincka.
Rozpaliliśmy ognisko, stół pokryły wszelakiego  rodzaju   kiełbaski, boczki, karkówki i alkohole.Zabawa zaczęła się na całego.  Śmiechy i  opowiadania  nie cichły do późnej nocy.
W końcu  przyszła refleksja, iż  czas  spocząć w łóżkach, by  mieć siły na  główny cel  wyprawy-  niedzielny rowering.
Noc  była  spokojna. Między  drewnianymi stropami budynku „Trzech Świerków” słychać  tylko było  chrapanie  części załogi.
Przyszedł świt. Obudziliśmy się  o dziwo zgodnie z planem-  7:30.
Ogarnęliśmy się i zeszliśmy na wspólne śniadanie.   Usiedliśmy  przy wielkim, drewnianym stole obserwując  otaczające  nas wszelakiego typu  nagrody, pamiątki, stroje, szable, garnki, przetwory,obrazy.     Stała  się rzecz niemal magiczna.  Żaden z nas pomimo bardzo bujnej nocy i  wielu kieliszkach  różnych napoi „od  5% do  tych 80%”  nie  miał  kaca!
Albo to  Pani Sława zaczarowała  nas na taką okoliczność albo  to tak jak wspomniała później sama gospodyni –„ to  te Rominckie powietrze- ono oczyszcza”.  Coś  w tym   na prawdę  jest!
Posprzątaliśmy po sobie, spakowaliśmy się  i wyruszyliśmy na  wycieczkę rowerową.
Nie obyło się oczywiście  bez  awarii.  Albert dzień wcześniej za mocno docisnął pedały  i  pękła  mu  jedyna zębatka, którą ma z przodu. Jednak   po drobnych modyfikacjach dało się   w miarę przyzwoicie jechać. 
Marcin wyposażony w mapę , ja zaś  w mapę  garmina wyruszyliśmy  w głąb  magicznej  i jak się okazało jeszcze piękniejszej niż na zdjęciach Puszczy Rominckiej.
Plan był taki, by  zajechać  na położone  parę km na południowy –zachód- mosty na rzece – Jarce.
Jechaliśmy zatem wyznaczonym szlakiem by nagle  pośród  leśnych pagórków  zahamować  ostro i z niedowierzaniem  obejrzeć się  w lewo i prawo...  Nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się nagle na  bardzo wysokim moście- celu , który ustaliliśmy jako pierwszy.  Widok zapierał dech w piersiach.   Most był bez  barierek. W  stanie   takim jakby  stał i czekał  na nas  od  setek lat. Co było  fajne- nie był  mocno zniszczony przez   pseudo-graficiarzy. Dostrzec można było tylko kilka niewielkich wpisów pod sklepieniem łuków.
Następnie  kierowaliśmy się  na północ   w kierunku granicy  z  Rosją , by  dosłownie  z 300 m od  granicy odbić  na wschód w kierunku serca puszczy.
Zachwycaliśmy się   każdym pięknym widokiem, a tych  można było zaznać  przynajmniej  kilka na  każdą minutę drogi. Po przejechaniu  parunastu kilometrów aż korciło mnie by odbić nagle z planowanego kursu i na dziko poszaleć  przez  leśne przecinki, które niemal zalewały się  kolorami złotej jesieni.  Jednak trzeba było się trzymać planu.  Może innym razem   uda się wyruszyć w  takie  rajdy...
Mijaliśmy kolejne  wspaniałe rezerwaty, drzewostany, rzadkie paprocie, bagniska, trzęsawiska   i  praktycznie  nie spotkaliśmy żadnej ingerencji ludzkiej.   Żadnych wsi,  wiat, znaków, parkingów-  dzika puszcza w  najczystszej postaci.
Mijaliśmy kolejne  bajkowe  strumyki i  cieki  by w końcu dotrzeć  do  jednego z wielu kamieni cesarza Wilhelma II, który to miał sposobność  przed wielu laty polować w tych  lasach.  W  tym miejscu akurat ustrzelił  „czterodwudziestaka” – czyli  bardzo dużego i pięknego jelenia.  Dało się przez chwilę  nawet wyobrazić  jak  taki jeleń  szedł między położonym niżej lasem składających się z  czerwonych dębów...
Droga prowadziła  dalej na  wschód  i  my wyruszyliśmy  w dalszą podróż  podziwiając   widoki.
W końcu dojechaliśmy do  Stańczyk i  od razu ukazały się nam  znane  ze zdjęć  - mosty.
Postanowiliśmy  wpierw  odsapnąć  na   wiatkach  i przekąsić  co nieco, by  mieć energię  na  drugą część podróży.
W  wyborowych nastrojach  zjedliśmy co mieliśmy i wyruszyliśmy  na mosty.  Udało się nam nawet  wynegocjować  tańszą  wejściówkę na mosty. Co prawda nie dotrzymałem obietnicy  dla  pana z kasy, bo obiecałem mu, że jak obniży cenę  to zaśpiewam i zatańczę...  ale  grunt, że się udało :D
Mosty w stańczykach    piękne.  Jednak najpiękniejsze są   na jesień.  Drugi raz było mi  dane   podziwiać je  o tak pięknej porze roku.  Wielu z nas  było  tu  pierwszy raz i  obserwując  twarze  jestem pewny, że im  także się  to spodobało.
 Zeszliśmy wszyscy  na dół, do  doliny rzeki Błędzianki.  Niektórzy próbowali podjechać  strome wyjście z wąwozu.  Jedni podjechali, inni wpadali  w strome zbocze z pokrzywami, ale w końcu  tym co próbowali- udawało się.
 Następnie  wyruszyliśmy  w drogę  prowadzącą  już nie po puszczańskich lasach a głównie po szutrowych  trasach  na  otulinie  lasu.  Mazury  garbate to wspaniałe tereny na rower. Mimo iż nie była to najbardziej  górzysta  część  to   robiła   spore wrażenie  podjazdami, zjazdami i  przede wszystkim widokami.
W drodze powrotnej  nie obyło się  bez upadków. Leżała głównie damska część naszej załogi, lecz na szczęście nikomu nic się nie stało. W  ostatnich promieniach słońca  powoli  docieraliśmy do miejsca  startu-  „Trzech Świerków”.  Z Danielem doszliśmy do wniosku, że gdyby słońce było trochę wyżej to można by było  dokręcić  jeszcze  kilometrów po lesie.  65km to było  za mało. Gdyby noga zapodawała mógłbym  robić   dziesiątki  kilometrów  po tych lasach z  uśmiechem na twarzy. Ale jak na pierwszy kontakt z tym miejscem – nie jest źle.

 Przebraliśmy się, zapakowaliśmy rowery i  wyruszyliśmy  w drogę powrotną  do domu.  Jadąc autem  z Danielem i Elą, wspólnie doszliśmy do wniosku, że  czujemy się jakbyśmy wracali z  tygodniowej wyprawy wypoczęci, zrelaksowani- mimo iż nasza wyprawa  trwała  pół soboty i  niedzielę...  To chyba magia  tego miejsca.   Miejsca, które  zaskakiwało nas na każdym kroku, poczynając  od  Pani Sławy, Trzech Świerkach, mostach, puszczy, braku kaca, spokoju, ciszy, czystego powietrza i  wspaniałego odpoczynku fizycznego  jak i psychicznego.
W drodze powrotnej  zaczepiliśmy  jeszcze  przydrożny zajazd tuż przed Korycinem. Zjedliśmy co nieco i  w asyście  zachodzącego słońca powróciliśmy  pod  Sprint, spod którego  rozpoczęła się nasza wyprawa w Rominckie tereny.

Zdjęcia pojawią się w oddzielnym wątku niebawem :)