środa, 2 września 2015

Bieszczadzki Urlop 2015 część I- SOLINA




Od czasu do czasu  jak to  śpiewał    ktoś „ człowiek musi inaczej się udusi...”  trzeba odpocząć od pracy i  pójść na urlop. Już na początku roku wiedziałem gdzie na ten długo wyczekiwany urlop się udam-  BIESZCZADY !
Pakowanko
Nigdy jeszcze nie byłem w tych specyficznych górach. Dużo o nich  słyszałem. Widziałem, że są tam  wspaniałe  trasy rowerowe  oglądając wieczorami  „Enduro Me” lub  „Pathfinder”.  Tam musi  być  pięknie !
Termin  został zaplanowany na pierwszą połowę sierpnia.   Wspólnie z Łukaszem  i Martą  mamy jechać   jednym autem.  Drugie  auto  -jeżeli  ktoś będzie  chętny na wyjazd z Nami.    Jeszcze w  lipcu  chętnych jest  paru, ale jak się okazuje  finalnie  nie chce  jechać nikt.
Udaje się jednak  umówić  z drużynowym kolegą  Łukasza-  Michałem (GSZR) i jego żoną- Tamarą.
Także lecimy na  2 auta.
Siedząc  po nocach wertowałem  fora  o Bieszczadach,  kupiłem przewodnik rowerowy.  W  końcu udało się  rozpisać dobry plan, który pozwoli  na jazdę  na rowerze  dla Mnie, Łukasza i Michała.  Dziewczyny   niestety  nie rowerowe, ponieważ  Tamara  opiekuje się  synem, a  Martusia  w  6 miesiącu ciąży :)

Na kilka dni przed wyjazdem, musiałem zajrzeć do dokumentów i do prawa jazdy, ponieważ  kończyła mi się polisa ubezpieczeniowa.  Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że moje prawo jazdy   straciło ważność  ponad  rok   temu...  To  spory problem, bo  mieliśmy z Łukaszem prowadzić na zmianę.   W końcu  wyszło tak, że i tak nie zdążę wyrobić  nowych dokumentów i  Łukasz   będzie musiał prowadzić  całą trasę.

Przyszła  sobota,  dzień wyjazdu.   W planie mieliśmy  wyruszyć  z Białegostoku około  0:00.   Niestety  po pracy musiałem  zrobić jeszcze  objazd trasy  zbliżającego się maratonu  rowerowego  w celu  zapisu  trasy.  Z trasy wróciłem około godziny  20, więc  szybkie  dopakowanie  i  „dzida”  do  Łukasza.  
Sandomierz - mindfuck foto
Wyruszyliśmy   z Białegostoku około 22.   Załadowaliśmy  rowery, namioty, śpiwory, żarcie i lodóweczkę  pożyczoną  od  drużynowego kolegi  Jarka.
Pokonanie  trasy w nocy ma swoje plusy. Mały ruch pozwala  na  szybsze   i wygodniejsze  podróżowanie.
Do Kazimierza Dolnego – czyli pierwszego celu  Naszej  wędrówki dotarliśmy około  3 rano.  W  mieście spotkaliśmy  jeszcze  ostatnich  imprezowiczów.   Na spokojnie przeszliśmy się  bulwarem nad Wisłą.  Posiedzieliśmy, pogadaliśmy.  Następnie  na ryneczku głównym usiedliśmy  na   krzesełkach  zamkniętej restauracji   i  zjedliśmy po kanapce.
kto jest bardziej w ciąży ?
Po chwili chillu  ruszyliśmy krętą  drogą  w stronę Sandomierza.    Moje oczy  zaczęły robić się coraz cięższe i nie pomagały już  wypite  napoje energetyczne.   Przebudziłem się bardzo szybko, gdy  na około 20 km przed Sandomierzem  spadł na bok na dachu  rower Łukasza.  Jak się okazało od  wibracji   zgubiliśmy  nakrętkę  od bagażnika dachowego  trzymającego jego rower.   Szybkie  przestawienie   do   drugiego  mocowania    i  dojeżdżamy   o świcie  do  miasta  znanego   z  „Ojca  Mateusza”.
Parkujemy   auto  tuż  pod  kompleksem  zamków i kościołów.  Zwiedzanie głównych  atrakcji  Sandomierskich zajmuje nam  około 1,5 h.    Posiedzieliśmy  chwilkę na  ryneczku przy ratuszu, gdzie spotkaliśmy  sporą ekipę   wąsatych motocyklistów  w skórach, którzy podobnie  jak  i my  przyjechali   pozwiedzać.
Ustalamy   plan, by  lecieć  od razu   nad cel  podróży-  nad Solinę.

Droga   minęła  całkiem przyjemnie.  Marta znalazła  w internecie   najbardziej polecany  camping  nad  Soliną.  Także wyruszyliśmy  w miejsce  zwane  „ Jawor”.
Asfaltowe serpentyny,   podjazdy, zjazdy   powoli  wskazywały, że zbliżamy się  do Bieszczad.


Gdy dojechaliśmy   do Jawora, ręce  mi opadły.  Gnaliśmy  prawie   700km  przez całą  Polskę w poszukiwaniu  ciszy i spokoju  i trafiliśmy   w miejsce   identyczne  jak  krupówki  zakopiańskie w sezonie.   Setki ludzi,  balony,   wata cukrowa,  tandetne  pamiątki,  trudny  dostęp do jeziora,   camping  bez  żadnego klimatu.  Powiedziałem, że  za żadne skarby  nie zostanę  tu  na nocleg.  Byliśmy  już   wszyscy zmęczeni trasą.  Rzuciłem  pomysł, by ruszyć  wzdłuż  zachodniego brzegu  Soliny  i tam poszukać czegoś  z  mniejszym  zaludnieniem.    Zatrzymaliśmy się  tuż poniżej  „Polańczyka”  przy tabliczce  informującej  „ pole  campingowe   „Zacisze”.   Poszedłem na dół sprawdzić   jak to wygląda.   Moim oczom ukazało się idealne zejście do wody,  piękna  trawa  ,   idealne miejsca na namioty,  drzewa dające  cień,   małą ilość osób biwakujących   i   atrakcyjny cennik.
siła!
Musieliśmy zostać   w tym miejscu, ponieważ  spełniało wszystkie nasze wytyczne.  Rozłożyliśmy biwak   pod  sporą  brzozą.  Namiot typu  Quechua   został postawiony w ciągu  15 sekund.    Od razu   skorzystaliśmy   z  chłodnej  i przyjemnej  wody   zalewu Solińskiego.  Po południu  wyskoczyliśmy  na   pierwszy rower. Mieliśmy  polecieć   do Myczkowic  po   buty   syna Michała, bo zapomnieli  zabrać ich znad  wody.   To była pierwsza lekcja pokory  dla mnie. 
ochłoda
GSZR'y   foty cykają
My- ludzie z podlasia  przyzwyczajeni jesteśmy, że  gdy widzimy  podjazd  to ciśniemy  ile bozia dała  w kopytkach.  Tutaj   to tak nie działa, bo  podjazdu nie pokonuje się  w ciągu   minuty a w ciągu kilkunastu minut  i trzeba odpowiednio rozkładać  siły  by  podjechać  i nie zakwasić  mięśni nóg.   Zjazdy dawały nam za to  tyle radości, że jadąc  w dół z prędkością  prawie  70km/h   miałem banana od ucha do ucha.
Jechaliśmy  także  przez   stary  i bardzo widokowy  kamieniołom.   Trudny i techniczny zjazd  po   sporych  i sypkich kamieniach  dał   wiele frajdy i  poziom adrenaliny bardzo szybko  skoczył do góry.  Hamować  zbytnio nie można było, bo  traciło się trakcję i  rower uciekał   po krzakach.  Trzeba było   hamować ostateczności , ale z wyczuciem.   Poleciałem pierwszy.  Ręce i nogi  pracowały  jak trzeba.  Wybierałem  wszystkie kamienie i wybierałem  te  ciekawsze   linie.  W pewnym momencie   wcisnąłem hamulec  tylny za mocno  i   rower  postawiło mi  bokiem, jednak po odpuszczeniu  klamki  prędkość sprawiła, że rower wrócił  do pozycji wyjściowej.   Zjechałem na sam dół i poczekałem  na chłopaków.
zachód  nad soliną
zgadnij kto pedałuje :)
Gdy dotarliśmy na miejsce  zgubienia butów  skorzystaliśmy z chłodu   pobliskiego potoku i  schłodziliśmy się.    Wracając  na prawidłową  trasę   zatrzymaliśmy się   w  pobliskim sklepie.  Żar  lał się z nieba   i trzeba było  ciągle się dowadniać.  Zjedliśmy lody  i Michał postanowił  wracać do   Żony  a my z Łukaszem   mieliśmy ruszyć  dalej na objazd   soliny.   Po pierwszych  2  podjazdach   porozmawiałem z Łukaszem  i  postanowiliśmy wrócić do Marty.  Moje  nogi nie mogły   już  prawie pedałować. Bałem się, że  powrót   będzie bardzo ciężki szczególnie  że przed nami było kolejne 60  km   ciężkiej trasy.
Także wróciliśmy  i  wychillowaliśmy  przy grillu.  Wieczorem   wybraliśmy się  na rower wodny, jednak moje  nogi  były już na tyle zmęczone  że ledwo  kręciłem.  
Wieczorem postanowiłem, że   śpię  pod  gołym niebem.  Rozłożyłem sobie karimatę, poduszkę i śpiwór  i spałem pod  gwiazdami.  W nocy zbudził mnie  Łukasz.  Dobrze zrobił, bo   chrapałem jak opętany  ze zmęczenia.
polecam do obiadu !

daj kotleta !
Kolejnego  ranka, po śniadaniu  postanowiłem, że   nie  idę na rower   i  daję dzień  regeneracji dla nóg.   Łukasz wyruszył sam  na trasę  wokół soliny.  Cały dzień  spędziłem na leniuchowaniu w wodzie.  Po około 4 godzinach wrócił  Łukasz.  Zdziwiliśmy się, że tak szybko  zdołał  objechać  trasę  wokół  Soliny.   Opowiedział  o  zabłądzeniu,  o podwózce  z  drwalami do najbliższej wsi.  Przygotowaliśmy obiad,  i powoli  zaczęliśmy się  pakować.  Na nasze miejsce  przyjechała   fajna rodzinka  z okolic Krakowa.  Pogadaliśmy chwilkę  i zapakowaliśmy się  do auta ustępując  im najlepszą miejscówkę  na  biwaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz